wtorek, 21 lutego 2012

Santa Claus, husky safari, snowmobiles!

Santa Claus Village

Kolejnym punktem naszej wyprawy była wizyta u świętego Mikołaja. Niezwykle urokliwe miejsce, chociaż w moich wyobrażeniach powinno znajdować się w leśnej głuszy, w rzeczywistości jest to niemal w centrum miasta, przy głównej ulicy. Poniżej fotorelacja i różne ciekawostki. Enjoy!









W wiosce można było sobie posiedzieć w fotelu i poszydełkować. Co kto lubi, ale widok dość ciekawy.(fot. Michael Cerny)

Linia koła podbiegunowego!
Różne śliczności w wiosce mikołajowej.

Wspólne zdjęcie z prawdziwym Świętym Mikołajem! Zrobienie takiego zdjęcia kosztuje 25 euro. Żeby pogadać z Santa Clausem wystarczy nieco postać w dość długiej kolejce, ale wstęp jest darmowy. Co ciekawe, nawiązałam z Mikołajem krótką dyskusję w języku polskim! Staruszek rozmawiał też po koreańsku, chińsku, francusku, niemiecku itd. W sumie nie dziwi mnie to zbytnio, bo w zasadzie co ma innego do roboty... cały dzień tylko siedzi, musi być miły i sprawiać ludziom radochę. 

Skrzynka na listy do Świętego Mikołaja.


Husky Safari

Na Husky Safari dojechaliśmy śnieżnymi skuterami (o nich poniżej). Łączny koszt atrakcji (husky + skutery) to 45 euro. Możemy się więc uznawać za niesamowitych szczęściarzy. Grupa Rosjan, która kilka dni wcześniej postanowiła spędzić kilka dni w Laponii za obie atrakcje zapłaciła ok 200 euro. Nie była może to ta sama firma, ale wrażenia podobne. Poniżej kilka dobrych zdjęć autorstwa Michaela.

fot. Michael Cerny

fot. Michael Cerny

fot. Michael Cerny
fot. Michael Cerny
fot. Michael Cerny


Każdy z nas mógł spróbować swoich sił jako prowadzący psi zaprzęg.
Początkowo byłam dość sceptycznie nastawiona w obawie, że pieskom dzieje się krzywda i takie tam. Na szczęście szybko zorientowałam się, że jestem w błędzie i że bieganie w zaprzęgu jest rzeczą, na którą czekają z utęsknieniem. Szczególnie dostrzegłam to kiedy sama taki zaprzęg prowadziłam. Pieski były taakie radosne! Ech. Niesamowita sprawa... Ale koniec sentymentów.
Trasa, po której biegały była wyznaczona i zataczała koło. Na moje oko każdy miał możliwość pokonania ok 400/500m z prędkością ok 10/15 km/h. (Prędkość szacowana nie moim okiem lecz informacją od przewodnika).  




Oto ja i pieski radosne.


Snowmobiles.


Tak jak już wspomniałam, na husky safari dotarliśmy na skuterach śnieżnych. Każdy, kto posiadał przy sobie prawo jazdy mógł na taki skuter wsiąść i jechać. Ja niestety prawa jazdy przy sobie nie miałam, dlatego część trasy do punktu docelowego spędziłam w saniach przyczepionych do głównego skutera. Na szczęście, dzięki mojej życiowej zaradności (!), udało mi się wkupić w łaski instruktora i w drodze powrotnej jechałam już na jednym z dwóch głównych skuterów jako pasażer. Prędkości przez nas rozwijane może nie były zawrotne - max 50 km/h - ale i tak myślałam, że odmrożę sobie wszystkie kończyny. Osoby z prawem jazdy na skuterach jechały parami i w trakcie jazdy zamieniały się czasem na miejsca (podczas podróży było kilka przystanków). Niektórzy rozwijali prędkości przekraczające 80 a nawet 90 km/h. Nikt tego nie kontrolował. Cała wyprawa poprzedzona była jedynie krótkim instruktarzem obsługi skutera. Podobno jest to bajecznie proste.






Zakwaterowanie

Mieszkaliśmy w maleńkich domkach oddalonych ok. 10 km od centrum Rovaniemi. Nasz domek był największy. Znajdowały się tam cztery 6-osobowe maleńkie pokoje z piętrowymi łóżkami. Ponadto, do naszej dyspozycji była dość funkcjonalna kuchnia i sauna. Byliśmy jedynym domkiem z sauną, dlatego przez główny korytarz prowadzący od drzwi wejściowych do sauny płynęła rzeka. Dosłownie. Powód był oczywisty - każdy chciał spróbować wskakiwania w góry śniegu podczas sauny. Z dumą przyznam, że i ja odważyłam się na ten wyczyn. Pierwszego dnia na śnieg wybiegłam cztery razy, drugiego już tylko trzy. Niemniej, jestem z siebie wciąż niesamowicie dumna. Szczerze też muszę przyznać, że takie wybieganie na śnieg jest zdecydowanie lepsze od zimnych, nieprzyjemnych pryszniców. Dodatkowo, jest to świetna zabawa połączona z rzucaniem się śnieżkami i masą innych atrakcji.

Takie tam, z termosem. (fot. Michael Cerny)

Jeden z maleńkich domków w jakim można zamieszkać. Nasz był zdecydowanie większy, ale stylistycznie taki sam. (fot. Michael Cerny)

fot. Michael Cerny

Przy naszych domkach kręciły się też śliczne króliczki! Oczywiście byłam ich naczelną opiekunką i karmicielką. Niestety nie chciały dać się złapać i zdawały się być sprytniejsze i mądrzejsze ode mnie...
W swoim żywiole! Hie hie hie.



Odkryliśmy dość interesującą górkę nieopodal naszego domku więc szaleństwom na deskach (niekoniecznie snowboardowych) nie było końca. Ta niewyraźna postać na zdjęciu to ja, próbująca udawać, że ma coś wspólnego ze snowboardem. 


Pijemy glog w kupie śniegu. Mniam.



***

Jabłka z Polski w Rovaniemi!!! (Puola = Polska) Dodam tylko, że w zasadzie w każdym fińskim markecie można spotkać jabłka z Polski. Są najtańsze, ale w moim patriotycznym, a zarazem obiektywnym mniemaniu są najpiękniejsze i najdorodniejsze!

Oto maszyny dobrobytu!
W każdym większym sklepie znajdują się tego typu maszyny do których wrzuca się puszki i plastikowe butelki po napojach. Nie mogą był jedynie zanadto pogniecione. I co najważniejsze, na takim biznesie można się całkiem przyzwoicie dorobić! Przykładowo, zwykłe małe puszki po piwie warte są 0,15 euro, nieco większe buteleczki 0,5l warte są 0,2 euro natomiast większe, plastikowe 1,5-2l niekiedy osiągają wartość 0,4 euro. Także pierwszego dnia zamiast śmieci wyrzucać, wszyscy zbierali puszki i butelki, ładowali do autobusu i wymieniali na euro w markecie w Rovaniemi. W ten oto piękny sposób mogliśmy kupić chipsy, popcorn i jakieś różne tego typu przegryzki użyteczne wieczorową porą
.



Na tym zakończę moją relację z krainy wiecznych mrozów, Świętego Mikołaja i zorzy polarnych (których niestety nie mieliśmy szczęścia zobaczyć). Na koniec dodam tylko, że kiedy opuszczaliśmy Laponię było jakieś -5 stopni. Lappeenranta przywitała nas mrozem -15. Gdzie tu sens, gdzie tu logika?

PS. Opóźnienia w moich publikacjach spowodowane były weekendowym pobytem w Helsinkach. Relacja wkrótce!

3 komentarze:

  1. Pamiętam pfantmachinen ze Szwecji. No i cóż że ze Szwecji, jak też można było się dorobić i to rozsądnie. Od kiedy była polska inwazja w całej mieścinie nie było jednej puszki, czy butelki.
    No, blog jest śledzony, a czasem nawet i łososiony.

    OdpowiedzUsuń
  2. Leżą dwa śledzie na talerzu, jeden za słony, a drugi firanki.

    OdpowiedzUsuń